Z moim mężem byliśmy na emeryturze już od kilku lat i wiedliśmy spokojne
i pogodne życie.
Często spotykaliśmy się z naszymi dziećmi i wnukami, ze znajomymi
i z przyjaciółmi. Odbywaliśmy podróże po Polsce i świecie. W marcu tego roku mój mąż zachorował i zgłosił się do lekarza, który zlecił badania. Ich wynik był wyrokiem śmierci z nieokreśloną datą – 2-3-5.... miesięcy życia.
W kwietniu 2012 r.stan jego zdrowia pogorszył się, w maju mąż znalazł się
w szpitalu, w czerwcu był w hospicjum domowym i na początku lipca mój mąż zmarł. Z tego okresu najlepiej pamiętam wielką chęć życia u mojego męża oraz bezradność i czasem bezduszność lekarzy. Starania całej naszej rodziny, aby ulżyć cierpieniom chorego, przynosiły dobre efekty. O przywróceniu zdrowia nie mogliśmy marzyć, chociaż, wbrew rozsądkowi, miałam taką nadzieję w chwilach, kiedy czuł się lepiej. Od chwili pierwszych objawów choroby męża bardzo spokorniałam wobec spraw toczących się obok mnie. Doświadczyłam osobiście, że nikt nie jest panem swego losu. Teraz jestem wdową, nie mam już z kim na co dzień dzielić się spostrzeżeniami i wymieniać uśmiechami.
Minęły 3 miesiące i bardzo za nim tęsknię. Wierzę, że spotkam się z nim
w bliżej nieokreślonym czasie i to dodaje mi otuchy.
Dużo czytam, za dużo jem, krótko śpię i rano zmuszam się do wstania.
Czasem popłakuję, co przynosi mi największą ulgę, ale wiem, że nawet największy płacz nie zmieni tego, co się stało. Dlatego staram się pogodzić z sytuacją i spotykam się z rodziną i znajomymi, którzy odwiedzają mnie często i ja jestem do nich zapraszana.
Nawet śmieję się czasami, kiedy jestem z wnukami. Niedawno znalazłam artykuł, który polecam innym osobom po stracie.Jak przeżyć żałobę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz